Hatifnaty

Kryształy lodu, jak hatifnaty, porosły drzewa, pokryły trawę i dachy domów. Mróz, który je zasilał, z początku był nieśmiały. Skuwał kałuże taflą cienką jak kartka papieru. Z czasem się rozgościł, wypił lodowatą wodę i chuchnął nam w twarze tak, że przytuliliśmy się do siebie jeszcze mocniej.

Pierwszy zamarzł staw koło sauny. Trochę później zamienił ją w idealną ślizgawkę. Potem skuł podmokłe łąki nad morzem, które broniły się ciepłem beztlenowych, bagiennych procesów. Czas sprzyjał zimie. Mróz był cierpliwy. Wzmacniał uścisk, aż doszedł do -25 stopni.

Teraz zamarzło nawet morze. Zamieniło się w szklaną, płaską jak stół taflę. Przecinają ją pojedyncze linie pęknięć ciągnące się setkami metrów. Bliżej brzegu, wokół kępek traw powstały jakby zastygłe w trakcie wybuchu kratery wulkanów. Lód przy samym brzegu jest inny. Biały i kruchy jak porcelana. Przebrzeżne drzewa całe w hatifnatach. Spływające po skałach leśne potoki zatrzymane w formie pomarańczowych, grubych jak kły mamuta, sopli.

Finów to nie wzrusza. Staruszka w łososiowej kurtce dalej przetacza się codziennie przed naszymi oknami na swoim wysłużonym rowerze. Dzieci w przedszkolu Zbyla codziennie wychodzą na dwór. Jak mówi Titta, to po prostu kwestia odpowiedniego ubrania. Wspomnienie Leeny z czasów szkolnych to zamarznięte na kamień hamulce i łańcuchy, ich potrząsanie i kopanie, by rower zechciał zawieźć ją rano do szkoły. W tym kontekście współczesne fińskie leśne przedszkola, w których maluchy bez względu na pogodę spędzają zawsze przynajmniej trzy godziny na dworze, nie wydają się specjalnym ekstremum.

Pod lodową kołdrą

Nam też udziela się to podejście. W żartach nazywamy się Fińczykami, kimś między Finami a nie Finami, z tendencją do finowacenia. Pagórek do zabaw w chowanego. Plac do gry w piłkę i rzucania dyskiem. Trasy spacerów do Ptasiej Wieży lub Zachodniej Skały. O świcie jeździmy prawie pięć kilometrów do przedszkola. Ja na rowerze, Zbylu w przyczepce, pod kocem. Nim przycisnął mróz jeździłem też na siedemdziesięciokilometrowe wycieczki po okolicy, tyle dawałem radę przepedałować między odwiezieniem, a odebraniem Zbyla. Z przedszkola wracamy bez pośpiechu. Częściowo piechotą. Czujemy się wtedy jak Lasse i Bosse z Bullerbyn. Mała ilość bodźców i cieszący oko ład przestrzenny wyciszają nas. Wyobraźnia pracuje. Jeszcze trochę, a będziemy jak Emil w drewutni, któremu do szczęścia wystarczał nóż i kawałek drewna.

W zapiątki jesteśmy na dworze jeszcze bardziej. Byliśmy w Parku Narodowym Kurjenrahka (nie wiemy co znaczy to słowo, guglowy tłumacz upiera się, że “żałosny twaróg”). To taki bagienno-leśny wyimek Laponii przeniesiony do południowej Finlandii. Byliśmy na Wyspie Muminków, śpiącej pod lodową kołdrą. Byliśmy na Wielkiej Skale Kuuvanvuori i w Lesie Mgieł koło Lemu.

Park Narodowy Kurjenrahka fot. Joshua Le Gallienne

Las Mgieł fot. Joshua Le Gallienne

Na Wyspie Muminków

Pod koniec fali największych mrozów wyszliśmy na morze. Grubość lodu, po której może chodzić bezpiecznie człowiek to pięć centymetrów. Na naszej zatoce było piętnaście. Lokalsi zaczęli wyjeżdżać skuterami śnieżnymi. My wzięliśmy łyżwy. Przeżycie oniryczne. Jedziesz po gładkiej po horyzont tafli. Pod sobą widzisz uwięzione bąble powietrza. Słyszysz zgrzyt łyżew a w tle, najbardziej z tego wszystkiego niesamowite, pomruki (huk?) powstającego lodu.

Na morzu 1

Na morzu 2

Akseli Gallen-Kallela – Łyżwiarze koło wybrzeży Kaleli, 1896. Domena publiczna.

Podobno mieliśmy szczęście, że morze zamarzło tak wcześnie i nie spadł jeszcze śnieg. Takie idealne do jazdy na łyżwach warunki trafiają się najwyżej raz na dziesięć lat. Co więcej szczęśliwy był też listopad, pełen niesamowitego światła, tych czerwieni, róży i fioletów o świcie i zmierzchu. Bywa, że przez cały miesiąć mają tu wszystkiego sześć godzin słońca. Mieliśmy go wielokrotnie więcej. Może to i szczęście, choć czuję, że tak samo przyjęlibyśmy każdą inną aurę. Poczucie szczęścia płynie z wewnątrz.