Molohija

Otworzyła się przed nami dolina tak piękna, że chciałoby się jej widok zapamiętać na zawsze. Z obu stron niskie słońce tworzyło deseń pomarańczowych wypukłości i szarych załomów skalnych. Zbocza zdobiły przykurzone, ale zielone krzewy. Dla nas te krzewy były odmianą od dużo bardziej jałowych okolic Ramallah. Wskazywały jak bardzo żyzna jest ziemia pod nimi. Ziemia, która czeka na koniec suchego lata i na deszcz, a wtedy pokaże swoją moc.

W drodze do Bardali
Za nami było miasteczko Tubas, jedno z większych na północy Autonomii Palestyńskiej. W Tubas spotkaliśmy się z Raszidem. Obok nas beduińscy chłopcy jechali na osłach i poganiali wielbłądy. Raszid krzyknął do nich ponad wyschniętym korytem potoku, czy nie mieliby nic przeciwko zrobieniu im zdjęcia. Nie mieli, ale tylko z daleka. A przed nami za chwilę miała otworzyć się Dolina Jordanu. Szeroka, majestatyczna, wyraźnie odgraniczająca wzgórza Zachodniego Brzegu od Jordanii. Jechaliśmy do domu Raszida w palestyńskiej wiosce Bardala. Już od miesiąca mieszkaliśmy w Palestynie, ale po raz pierwszy wyruszyliśmy na północ. Poza miejski bąbel Ramallah, zastępczej stolicy Palestyńczyków. I daleko od starej, wielkiej Jerozolimy, wokół której wszystko się tu kręci. Najpierw poszliśmy do ogrodu. W cytrusowym sadzie, wśród powoli dojrzewających pomarańczy, cytryn i grejpfrutów, w koronach niskich drzew synogarlice senegalskie i sierpówki doglądały swoich pękatych piskląt, jak kluski wypełniających liche gniazdka. Zerwaliśmy trochę soczystych winogron i fig. Figi prosto z drzewa okazały się nieporównanie pyszniejsze od suszonych. Zerwaliśmy też naręcze pędów rośliny zwanej tu “molohija”. Była wysoka na niecały metr, jej proste łodygi lekko się rozgałęziały i miały dużo ciemnozielonych, eliptycznych liści. Obrywaliśmy je potem wspólnie przez blisko godzinę, co być może upodobniło nas do ludzi z tych stron, którzy od pokoleń szykując potrawy z molohiji, powtarzają te same gesty i tuchy, swoisty rytuał. Z torbą liści udaliśmy się do sąsiadów, krewnych Raszida. Tam zmieliliśmy liście w mikserze. To akurat odejście od odwiecznej tradycji, ale przynajmniej w naszym przypadku samo mielenie też przybrało rytualną formę, z kobietą mielącą w środku, z nami w roli widzów i z gromadką dzieci kręcących się wokół. Różnicą jest dokładność szatkowania, która spowodowała zastąpienie drobnych kawałków tradycyjnie krojonych liści, kleistą papką jaka powstaje w mikserze. W swojej kuchni Raszid ugotował papkę z odrobiną warzyw. Jedliśmy ją potem z sokiem z cytryny oraz z ryżem albo chlebem. Pyszna, zielona i glutowata w formie potrawa ze znanych mi rzeczy najbardziej przypominała gotowany szpinak, ale to jednak nie to. Po kolacji Raszid pojechał do miasta, zostawiając nam na noc klucz i cały dom. Znał nas od paru godzin. Zasnęliśmy od razu i spaliśmy głęboko. Rano wrócił i pokazał nam Bardalę i okolice. Tego dnia widzieliśmy plantację kokosowych palm. Byliśmy w pasterskim gospodarstwie pełnym kóz, owiec i kur, które wyjadły roślinność do ostatniego źdźbła w promieniu setek metrów. Na szarej ziemi zasiedliśmy przy stole do filiżanki słodkiej herbaty. Beduiński pasterz siedział z nami, ale patrzył w dal. Nie było nic do powiedzenia. Krajobraz mówił sam za wszystkich. Dzień wcześniej, u sąsiadów od miksera, było podobnie. Podobnie skromny dom. Podobna bariera językowa. Podobnie słodka herbata.

Świeżo zerwane
Wszystko to wydarzyło się tak jak opisałem. W tej kolejności i z taką gościnnością i ciepłem. To sama prawda. Ale nie cała. Daleko nie cała.

W Bardali widzieliśmy też studnie. Trzy duże stacje poboru wód podziemnych zarządzane przez izraelskie państwowe przedsiębiorstwo “Mekorot”. Strzeżone, ogrodzone wysokim płotem, niedostępne dla mieszkańców wsi. Choć stoją w jej środku. Pompują wodę do pobliskich osiedli izraelskich. Nie dają ani kropli Palestyńczykom. Innych źródeł wody tu nie ma. Jeśli były, to zostały zniszczone przez izrealskie wojsko. Palestyńczycy nie mieliby wody w ogóle, gdyby nie podłączali swojej małej rury do dużej izraelskiej. Mekorot ją odetnie, mieszkańcy wioski podłączą znowu. Tak się dzieje rok w rok, od przeszło 20 lat. To wojna o wodę. Bardzo nierówna wojna. Widzieliśmy te izrealskie osiedla. Luksusowe, kwitnące, z palmami, basenami, willami. Strzeżone twierdze pełne kamer, obwiedzione płotem z drutu kolczastego wyższym niż te wille. Według prawa międzynarodowego osiedla są nielegalne, bo kraj okupujący nie może zasiedlać okupowanego. Mają jednak pełne wsparcie ignorującego prawo państwa Izrael. A tymczasem Palestyńczycy nie mogą budować nowych domów, a istniejące mogą w każdej chwili stracić. O świcie może ich zbudzić oddział wojsk z nakazem wyburzenia. Wystawiony pod byle pretekstem albo i bez żadnego powodu. Nakaz może dotyczyć nawet namiotu. Rozbiórka może rozpoczynać każdy twój dzień przez okrągły miesiąc, jeżeli tylko jesteś na tyle uparty by sklecać swoje domostwo od nowa przez trzydzieści dni z rzędu. I nikogo nie obchodzi, że masz dzieci marznące na deszczu w zimowym chłodzie. Plantacja palmy kokosowej, którą pokazał nam Raszid, jest jak mały bladozielony punkcik w otoczeniu ogromnych, soczyście zielonych połaci plantacji należących do izraelskich osadników. Plantacji zasilanych wodą, której innym się po prostu odmawia. We wzroku pasterza, tego od herbaty, który patrzył w dal, nie dało się wyczytać zbyt wiele. Patrzył tępo, nieruchomo, smutno. Może nie widział nadziei. Może nie patrzył na nic konkretnego. Rozpamiętywał jakieś wspomnienia, szukał ukojenia w myślach. Nie patrzył na swój dom, kruchy namiot. Nie patrzył na nagie klepisko i pył wzbijany przez kopyta zwierząt. Nie patrzył na dzieci popijające w milczeniu herbatę. Na dalszym planie rozpościerała się zielona, bujna Dolina Jordanu, zarekwirowany i niedostępny spichlerz tych ziem. Na nią również nie patrzył. Ani na biegnące wokół granice. Kiedyś przez kogoś wyrysowane palcem po mapie. Teraz segregujące ludzi. Zamykające niektórych pierścieniem posterunków wojskowych, kontroli granicznych, zakazów i nakazów. Ani Raszid, ani pasterz nie mogą pójść dalej niż dwa kilometry na północ, tam jest już sztuczna granica między Zachodnim Brzegiem a Izrealem. Nie mogą przemieścić się dalej niż pięć kilometrów na wschód. Tam zaczyna się Jordania, a przed granicą stoi izraelski checkpoint do którego Palestyńczykom lepiej się nawet nie zbliżać, bo mogą zostać bez powodu i ostrzeżenia zabici strzałem z karabinu. Zostają im południe i zachód. Ale ruszając w tych kierunkach też niczego nie mogą być pewni. Może tym razem zostaną po drodze zatrzymani i zawróceni. Może zatrzymana zostanie cysterna z wodą, na którą ludzie w wiosce tak czekają. Może żołnierze zatrzymają rodzącą kobietę, i poród odbędzie się bez lekarza, bez nikogo do pomocy, na brudnej podłodze, stole, gdziekolwiek. Przemieszczanie się jest niebezpieczne, ale pozostanie we własnym domu też niczego nie gwarantuje. Jeśli jesteś Palestyńczykiem, twój dom może zostać ostrzelany, zbombardowany nawet. Bo w siąsiednim domu ktoś wydał się izraelskiej armii podejrzany. Bo znalazłaś się w niewłaściwym miejscu i czasie. Bo w twojej okolicy zorganizowano obławę na jakiegoś osiemnastolatka, zbyt odważnie i głośno wykrzykującego na ulicach hasła o wolnej Palestynie, albo mającego polityczny talent. Coś takiego wydarzyło się w Nablusie, w dniu w którym chcieliśmy zwiedzić to piękne miasto po drodze z Ramallah do Bardali. Rano do miasta wkroczyło wojsko, żołnierze ostrzelali dom, zabili trzy osoby i wycofali się. Kiedy kilka godzin później, nieświadomi tych wydarzeń, wjechaliśmy do centrum, trwały demonstracje i uroczysty pochód niosący ciała zabitych. Na ulicach sami mężczyźni i chłopcy. Sklepy pozamykane. Słyszeliśmy strzały. Nikt nie chciał nam nic wyjaśnić. Ludziom towarzyszy strach, lepiej nie zdradzać, że o czymś się wie. Zawróciliśmy, a o szczegółach dowiedzieliśmy się później.

Krajobraz który mówi sam za siebie
To też się wydarzyło, wydarza i będzie wydarzać. Taka jest rzeczywistość Palestyńczyków. W Finlandii słuchaliśmy trzasku zamarzającego morza, szumu wiatru i skrzypienia świeżego śniegu pod butami. W Palestynie doświadczamy czym jest odcięcie od morza i dzielenie ziemi Murem. W Katalonii współtworzyliśmy anarchistyczny kolektyw i poszerzaliśmy granice wolności. W Palestynie wolności nie ma, pozostaje poza jej granicami.