Patrzę na Calafou i widzę wszystko

Prolog czyli czarny omen albo żółte okulary

Jest czwarta nad ranem. Trawiony reisefieber, po raz kolejny wybudzam się z płytkiego snu. Nie od razu orientuję się gdzie właściwie jestem. Odnoszę wrażenie, że na ziemi niczyjej, między snem a jawą. Za oknem ciszę lutowego przedświtu przeszywa fletowa piosenka kosa.

Fot. Kathy_Büscher. Na licencji Creative Commons.
Od czterdziestu dni wiedziemy żywot nomadów. Lawirujemy między zadośćuczynieniem potrzebie ugoszczenia a gościnności nienadużywaniem. To pierwsze niezmiennie ciąży ku drugiemu. “Gość i ryba trzeciego dnia cuchną”, więc już wcześniej, nie paląc za sobą mostów, ruszamy w poszukiwaniu nowej “chaty bogatej i radej”. Manewrujemy też, po omacku, między ogniskami chorób. Początkowo nie dosięgają nas iskry kataru i kaszlu, ale ostatecznie grzęźniemy w mackach osławionego pandemicznego wirusa i innych zarazków. W dwumilionowym warszawskim ulu to się musiało tak skończyć.

Tak nam minął styczeń. Teraz jednak tułaczka dobiegła końca. Rano wsiadamy w pociąg, który zabierze nas w kolejną podróż z małym bagażem. Czego zwiastunem jest ten lutowy głos kosa z pogranicza jawy i snu? Może to czarny omen nadchodzącej wojny i niespodziewanych kłopotów. Dlaczego w takim razie założył żółte okulary. Dlaczego nie krakanie kruka tylko flety kosa. Wróżba słonecznej podróży i pierwszej takiej wiosny w naszym życiu...?

Podróż czyli parada wrażeń

Patrzę na Calafou i widzę przeszłość.

Przeszłość wyziera tu z każdej spłowiałej cegły w murze i nadpalonej w pożarze belki stropowej. Calafou to XIX-wieczna fabryka tkanin, upadła w drugiej połowie wieku XX. Płoworude ściany odzwierciedlają dawny porządek – tu stał dom pana, właściciela, tu kościół i mieszkanie księdza, a tu, na uboczu, dom z trzydziestoma klitkami dla pracowniczek, których całym życiem była praca w fabryce. Teraz te klitki przerabiają na swoje potrzeby członkowie ekoindustrialnego, postkapitalistycznego kolektywu. Cztery ciemne i ciasne pokoje można zmienić w jedno przestronne studio.

Patrzę na Calafou i wiedzę historię Katalonii oczami Orwella. To kolebka robotniczego anarchizmu. Był taki czas, gdy właściwie wszystkie fabryki tego silnie przemysłowego kraju zostały oddolnie skolektywizowane. Duch tamtej rewolucji żyje w Calafou i żyje w Katalonii. Franco go nie zdławił. Kilkanaście lat temu Robin Bank pożyczył z banków pół miliona euro. Nie zamierzał oddawać. Przeznaczył te pieniądze na rozwój różnych organizacji i projektów. Jednym z nich było Calafou. Robin został osądzony, uciekł i żyje teraz w ukryciu, ale pseudonim wyraźnie sugeruje, że otacza go aura ludowego bohatera. A inicjatywy takie jak Calafou cieszą się dobrą opinią i poparciem lokalnych władz. Są tu czymś naturalnym. Nie muszą walczyć o zrozumienie jak polskie skłoty. Są elementem krajobrazu.

Patrzę na Katalonię i widzę nas, 14 lat młodszych. Mieszkamy pod Madrytem, wynajmujemy pokój w erasmusowym mieszkaniu z Włoszką i Francuzką. Przez pół roku obraz Hiszpanii wypala nam się na siatkówkach. Na tyle mocno, że po tylu latach powidoki ożywają i wskakują w odpowiednie miejsca jak owoce morza w paellę. Portret pamięciowy kraju Buñuela i Almodovara staje nam przed oczami w pełnej krasie.

Hiszpania się nie zmieniła, ale my tak. Wtedy jak dzieciaki nieśmiało odkrywaliśmy nieznany świat. Teraz raczej wiemy kim jesteśmy i co możemy wziąć i dać od siebie. Wtedy zachwycała nas fasada – pieczone kasztany na paradzie Reyes Magos. Teraz zaglądamy pod podszewkę społeczeństwa i systemu i zagryzamy falafelami z recyklingu. Wtedy snuliśmy marzenia o alternatywnym życiu w jaskini w Granadzie. Teraz uczestniczymy w działaniach postkapitalistycznej komuny w starej fabryce.

I kiedy patrzę na Calafou, na jego ceglane półokrągłe dachówki, kiedy wyświetlają mi się powidoki dachów Saragossy i wież Alcala de Henares, to widzę też śnieg w Finlandii. Ale jak przez mgłę, bo tak inna była tamta podróż, że choć przed chwilą to dawno. Różnice. Najcenniejsza wartość podróży to szansa na powąchanie, dotknięcie i usłyszenie innego. Dźwięki, kształty, zapachy. Huk zamarzającej bałtyckiej zatoki, plusk wskakującego do rzeki Anoia żółwia hiszpańskiego. Powiększona paleta wodnych dźwięków.

I widzę też podróż z Polski do Hiszpanii, drogę która nas tu przywiodła. Jechaliśmy długo, z przystankami, by poczuć przestrzeń i odległość. By poczuć się jak bohaterowie Ksiąg Jakubowych Tokarczuk, Szejndel i Salomon Zalmanowie jadący trzy tygodnie wozem z Moraw na Podole na ślub dalekiej krewnej. I choć zamiast XVIII-wiecznego zaprzęgu konnego mieliśmy do dyspozycji pociągi i autobusy, idea zostaje ta sama. W ruchu najlepiej się myśli. Przewietrza się głowa.

Możliwość przemieszczania się to luksus, a zarazem podstawowe prawo żywej istoty. Kiedy jesteś między a i b, kiedy wszystkie swoje rzeczy masz w małym bagażu na plecach, coś za sobą zostawiasz a niewiadome czeka przed tobą, to uczucie uwalniające, to jest właśnie wolność.

Pierwszy etap był iście luksusowy. Wygodny pociąg, pusty przedział, Niemcy, Holandia, naoliwione i wyczyszczone na wysoki połysk. Holenderska Republika Rowerowa. Utrechtem rządzą rowerzyści. A tutejsze Muzeum Kolejnictwa serwuje dzieje luksusowych podróży w pięknej pigułce.

Przejazd przez Francję z przystankiem w Paryżu to inna bajka. W autobusach (bo kolej we Francji bardzo droga) kolorowa mieszanka od Latynosów, przez Słowian, po Arabów. Migranci ekonomiczni, turyści z krótkim portfelem, studenci. Bieda podróże Europy Zachodniej. Obraz dopełniły tani hotelik w Paryżu i bar koło dworca w Barcelonie, oba prowadzone przez Chińczyków i świadczące swe usługi w trybie minimum wydatków i wysiłku. Tekturowe ścianki działowe i najtańszy ser na bułce. Ale uczucie wolności to samo.

Taki przejazd przez różne regiony wiąże się z jeszcze jednym intrygującym doświadczeniem – ożywia stereotypy. Krótkie pobyty i zaledwie liźnięcie kultur sprawia wrażenie przyswajania krajów i nacji jedynie z wierzchu. Francuzi z bagietką i mizernym angielskim, Holendrzy na rowerze w płaskim, poprzecinanym kanałami, deszczowym kraju. W Hiszpanii hipisi pod palmą jedzą bułkę polaną oliwą. Kiedy jesteś w drodze nie zdążasz zajrzeć pod te utrwalone schematy. Może to część tej wolności którą budzi podróż? Że ślizgasz się gładko jak po lodzie, a nie grzęźniesz w głębszych znaczeniach i złożonych tożsamościach miejsc.

Przeszłość, ale tę upiorną, stawia przed oczami wybuch wojny w Ukrainie. Mnie, szczęśliwie, wojna kojarzy się z podręcznikami do historii. Moje ciało nie ma jej w sobie. Ale już budynki kolonii Calafou pamiętają chociażby hiszpańską wojnę domową. Czy przeszedł je dreszcz, czy te mury wzdrygnęły się, gdy przyszły straszne wiadomości z Ukrainy? Czy przeszłość i teraźniejszość można w ogóle rozgraniczyć?

Azyl-utopia nad brudną rzeką

Patrzę na Calafou i widzę dzień dzisiejszy. Widzę grupę ludzi szukających odpowiedzi na bolączki współczesności. Jak uzyskać suwerenność technologiczną. Jak pozbyć się presji społecznej co do wyglądu, tożsamości, poglądów. Jak wspólnie i ahierarchicznie zarządzać współdzieloną przestrzenią. Jak lokalnie zrezygnować z kapitalizmu. A jednocześnie globalnie w nim funkcjonować. Jak niwelować nierówności społeczne i jak stworzyć miejsce od nich wolne i otwarte, teoretycznie, dla wszystkich.

Wydaje się, że w Calafou odpowiedzi udaje się znaleźć, na pewno częściowo. Momentem, w którym jest to najbardziej namacalne są sobotnie jornadas de curro, dni kolektywnej pracy na rzecz wspólnoty. Może to być sprzątanie taller de madera, warsztatu drzewnego, porządkowanie narzędzi i wynoszenie śmieci. Albo konstruowanie rusztowania na ścianie tutejszego kościółka, który ma zostać odremontowany przez niemiecki kolektyw Axt und Kelle. Albo wynoszenie pozostałych po budowie nowej hali materiałów, narzędzi i gruzu. Pracuje kto może. Nie ma osoby dowodzącej. Często na koniec razem przygotowuje się i siada do posiłku. Potem można delektować się bardzo przyjemnym rodzajem zmęczenia. I bawić. Ludzie Calafou potrafą się razem bawić.

Słusznym ideom, to żadna niespodzianka, towarzyszą sprawy przyziemne. Nie jest tak, że wszyscy z zapałem oddają się tworzeniu azylu-utopii. Tak naprawdę każdy żyje przede wszystkim swoim życiem, ma swoje zajęcia w świecie zewnętrznym, zarabia na życie w mniej lub bardziej konwencjonalny sposób. Od poniedziałku do piątku niewiele się tu dzieje. Są też konflikty, problemy, nieporozumienia. Nie da się ich uniknąć, ale można mądrze je rozwiązywać. Obowiązuje zasada, że każda nowa osoba dołączając do społeczności otrzymuje dwie “madriny”, matki chrzestne. One się nią opiekują, wprowadzają, służą pomocą. Po połowie roku kończy się rodzaj okresu próbnego. Cały kolektyw rozmawia na temat nowej osoby i decyduje czy musi postarać się coś poprawić, czy trzeba jej pomóc, czy wszystko jest w porządku. Madriny przekazują tę wiadomość. Zdarzało się, że w ten sposób osoby dowiadywały się, że grupa widzi ich problemy, że się martwi, że chętnie jej pomoże i że prosi ją o przynajmniej próbę zmierzenia się z problemem. Bywało, że to działało. Że zadziałała pozytywna, terapeutyczna siła więzi międzyludzkich w małej społeczności.

Teraźniejszość Calafou to także zanieczyszczona rzeka i zarządzanie własnym odpadami. Działa grupa kompostowa. Jest free shop w którym można zostawić lub wziąć używane ubrania. Recykling, wdrożony bądź planowany, dotyczy prawie wszystkiego. Od ubrań, przez jedzenie, sprzęty domowe, materiały budowlane, po złom i odpady komunalne. Problemem są ścieki. Tutejsza piwiarnia ma swoją oczyszczalnię, ale dopiero od niedawna. Rzeka Anoia i bez tego to smutny spadkobierca dwustuletniej historii katalońskiego przemysłu. Śledzimy życie w niej, i pozornie wydaje się bogate. Są raki, ale inwazyjne. Są duże ryby, ale wprowadzone sztucznie. Brzegi porasta wybujała, potężna trzcina – gatunek amerykański. Przynajmniej żółwie są rodzime. Powierzchnię wody często pokrywa gęsty kożuch. Niby glony, ale bardziej piana i zanieczyszczenia. Jeżeli chodzi o ptaki, dolina jest gwarna i kolorowa. Dołączające z biegiem wiosny kolejne gatunki do ptasiego chóru to najprzyjemniejszy z zegarów odmierzających mijające dni.

Patrzę na Calafou i widzę nasze tu i teraz. Jest coś niesamowicie mocnego w teraźniejszości, że zasłania wszystko inne. To co było jest mgliste i niewyraźne, jak śniegi Finlandii. To co będzie, w innym czasie i miejscu, nierealne jak fatamorgana na palestyńskiej pustyni. Bo teraz słońce świeci nad Katalonią i nie ma nic innego. Słońce fińskie znikło za morzem, a palestyńskie nie wzeszło i jeszcze nie wiemy, którędy wstaje.

Postapo

Ale jednak, gdy patrzę na Calafou to widzę również przyszłość. Postindustrialny krajobraz budzi oczywiste skojarzenia z futurystycznymi wizjami upadku cywilizacji. Trzydziestka ocaleńców schroniła się w ruinach starej fabryki. Bez bieżącej wody (faktycznie w łazienkach nie mamy) i prądu (faktycznie przerwy w dostawie mamy codziennie) próbują zorganizować sobie nowe życie na zgliszczach starego. Wieczorami grzeją się przy ogniskach, do urządzania mieszkań używają tego co znajdą wśród ruin. Klimat postapo potęgują betonowe nogi mostu przerzuconej nad fabryką drogi szybkiego ruchu. Samochodów stąd nie widać, słychać tylko niepokojący szum.

Czy tak wygląda nasza przyszłość?

PS. Pomysł na strukturę tekstu zaczerpnąłem z bloga Rafała Steca “A jednak się kręci”.