Gdzieś w pueblo...

Dziś odbyliśmy kolejną wycieczkę. Niezbyt daleko, na skraju miasta, ale 20 tysięcy kroków i 68 pięter pykło. No i były one – owce.

Muszę wbić sobie do głowy, że romantyzowanie wiejskiej idylli jest idiotyczne. Jak to zwykle w moim przypadku bywa: wiem to na poziomie teoretycznym, jestem tego świadomy, ale i tak zdarza mi się dość regularnie myśleć o sielskim życiu na wsi, posiadaniu własnego domu, kur, kaczek, owiec…

To przez owce właśnie! To one dzisiaj wywołały we mnie takie myśli, bo spotkaliśmy stadko wchodząc na jakieś wzniesienia. Są rozczulające, słodkie, fascynujące. Nie przeszkadza mi nawet ich zapach, co dla wielu jest barierą. Owce są przepiękne i bardzo je wszystkie kocham.

Co do mieszkania na wsi, to ja naprawdę zdaję sobie sprawę, że to nie jest proste. Moja prababcia mieszkała na wsi, jeszcze za jej życia bywałem tam i słuchałem o masie obowiązków, jakie się z tym wiążą. Ale przecież nawet mieszkając w wolnostojącym domu w mieście, jak moja mama, też przybywa rzeczy do zrobienia, o które zwykle nie muszą się martwić mieszkańcy bloków czy kamienic.

Idealnym rozwiązaniem byłoby posiadanie pracowników, którzy mieszkaliby obok lub dojeżdżali do pracy do mnie na wieś i zajmowali się tym wszystkim: ogrodem, zwierzętami, odśnieżaniem itd. A ja bym tylko leżał, pachniał, bawił się ze zwierzętami i uśmiechał do roślin. Jeśli o czymś marzę, to chyba jedynie o takim scenariuszu.

To co, macie do oddania kilka milionów, żebym zaczął zbierać na ten cel?