Którym hashtagiem się wybijesz?

Dziś wyszliśmy z domu i ja nie wiem do końca, czy to jest mój świat…

Wiem, że wiele osób traktuje moje opowieści o siedzeniu w domu, niechęci do wychodzenia i uczestniczenia w życiu poza czterema ścianami jako pewnego rodzaju anegdotę, wybieg retoryczny, żart. Tymczasem ja w tym temacie bywam śmiertelnie poważny!

Myślałem o tym, gdy dziś wyszliśmy z domu zjeść coś na mieście. Nowa knajpa, spacer, 10 tysięcy kroków, jakieś trzy godziny poza domem. Nic strasznego, same miłe rzeczy, żarcie w dobrym towarzystwie, luzik.

A jednak idąc przez miasto, a zwłaszcza jego część turystyczną, byłem tradycyjnie zagubiony. Ilość bodźców, dźwięków, ludzi i samochodów z każdej strony, rzeczy do uważania (nie wywrócić się, nie wejść pod samochód, nie zderzyć się z typem jadącym na desce, nie potrącić starszej pani obok, uważać na rowerzystów, pilnować rzeczy by nie ukradli…) i całego tego zamieszania serio za każdym razem mnie przygniata.

Daję radę, nie wpadam (ostatnio) w panikę, udaje mi się odhaczyć zaplanowane aktywności, ale… kurwa, nawet nie wiecie, ile to wymaga ode mnie energii życiowej.

I tak sobie spacerując dziś myślałem, czy dałbym sobie radę sam. To nie jest jakieś moje marzenie czy plan, ale teoretyczna sytuacja, którą rozważałem w swojej głowie. Gdzieś tam z tyłu głowy myślę, że dałbym radę, że wejście w nową rutynę byłoby ciężkie, ale możliwe. Moje zagubienie w życiu jest jednak na tyle duże, że poważnie rozważam sytuację, w której zwyczajnie nie pamiętałbym o posprzątaniu kociej kuwety (tym zajmuje się A., taki mamy podział od zawsze) czy zapłaceniu czynszu.

Rozmyślając o tej czysto teoretycznej sytuacji, która zapewne nie wydarzy się, rozważając “za” i “przeciw”, wymyślając kolejne scenariusze wydarzeń, które pewnie nie nastąpią, poczułem nieco zmęczenia samym sobą. Zmęczenia tym, że jestem jaki jestem, że nie we wszystkim się sprawdzam i poddaję swoje umiejętności w wątpliwość.

Z drugiej strony myślę, że jesteśmy tego uczeni i chłoniemy scenariusze życia, które się po prostu nie wydarzają. Mimo całej wielkiej, międzynarodowej debaty miliony wciąż są zafascynowane plastikowym, nierealnym życiem influencerów, chudnięcie jest przedstawiane przez media jako “wspaniała metamorfoza, jak ona tego dokonała”, a wyjście z domu kobiety bez makijażu uchodzi za akt bohaterski.

Nawet jeśli to widzimy, nawet jeśli w tym aktywnie nie uczestniczymy, to mam wrażenie, że tym przesiąkamy. Tym fałszem, nierealnością, udawanym perfekcjonizmem. Z jednej strony coraz więcej osób decyduje się na mówienie wprost np. o swojej depresji, a z drugiej ludzie masowo obserwują kolejne nierzeczywiste influencerki – wykreowane przez sztuczną inteligencję lub przez kolejną agencję reklamową.

Widzę tę dychotomię bardzo wyraźnie i mam wrażenie, że wszyscy jesteśmy jej ofiarami. A pogoń za tym, by wrzucić coś o godzinie, w której będzie się lepiej klikało albo by stanąć do zdjęcia tak jak modelka, bo “się lepiej wychodzi” tylko przyspiesza.

Ja się z tej pogoni wypisałem, co też zauważam mniejszym zainteresowaniem moją osobą czy delikatnie ubywającą ilością obserwujących choćby na Instagramie. W momencie wypisywania się z tego młynka byłem świadomy, z czym to się będzie wiązało, więc te ubytki mnie nie bolą. Ale mimo wszystko to też pokazuje, jakiego świata chce spora część ludzi: świata ciągłych zaczepek, w którym ludzie ciągle osądzają innych, wydają opinie na modne tematy i podłączają pod trendy, które aplikacja uzna za hot. Świata wiecznego komentowania, reagowania, aplikacji do tworzenia hashtagów zwiększających widzialność w sieci i układów tanecznych pod piosenki, które akurat jakaś wytwórnia muzyczna promuje na TikToku. Świata udawanego “dystansiku” i mówienia tylko o rzeczach, które aktualnie są cool.

Mogę tak wymieniać i wymieniać, ale właściwie po co? Chyba tylko po to, by sobie lekko ulżyć. Do tego przecież służy mi ten dziennik.