Ta warszawska ławeczka

Czasami, robiąc zupełnie codzienne rzeczy, mam odpryski z poprzedniego życia, jakże imprezowego i towarzyskiego.

Nie jestem w stanie ich kontrolować. Kiedyś się ich bałem, zawstydzały mnie, martwiły. Dziś przyglądam się im z ciekawością i jestem w procesie wewnętrznej integracji tych dwóch Patryków. Odnoszę w tym pewne sukcesy, ale przy tym zaczynam się nieźle bawić, bo nie jestem w stanie inaczej traktować sytuacji takiej, jak dzisiejsza.

Wyszliśmy z domu, wieje jak cholera, idziemy coś zjeść. Nam jest zimno, bo już przywykliśmy do lightowych jak na polskie warunki zim barcelońskich. Taka pogoda, jaka jest w styczniu tutaj, w Polsce trafia się pewnie koło marca. I tym sposobem, tym ciągiem myśli, przeniosłem się dokładnie tutaj, w okolice ulicy Tamki w Warszawie.

Ta dzisiejsza barcelońska zima przypomniała mi pierwsze dni warszawskiej wiosny, którą przez kilka lat świętowałem ze znajomymi właśnie tam, przy ulicy Tamka, po schodkach na górę, gdzie stała parkowa ławeczka.

Cóż się nie działo na tej ławeczce! Zaczynało się oczywiście od picia winiaczy z Biedronki, rozmówek, dzwonienia po znajomych, słuchania muzyki z telefonu i śmiechu, dużej dawki śmiechu. Później często szliśmy do kumpla, który mieszkał zaraz obok, a który był byłym / niedoszłym innego chłopaka, z którym piliśmy na ławce na Tamce… No wiecie, taki klimat lat dwudziestych życia.

No i taka myśl, jak powyższa, może mi przelecieć przez głowę w ciągu dwóch sekund, gdzie niemal poczuję twardą, zimną ławkę na warszawskim skwerze. Przelatuje i znika, wracam do mojej rzeczywistości i pojawia się wtedy kilka innych myśli.

Pierwsza z nich, oczywiście, to “ja jebie, jaki jestem stary, to było ze trzynaście lat temu”. Druga z nich to ciekawość, co się dzieje z tymi ludźmi, z którymi kiedyś spędzałem czas na dobre i na złe, dzieliłem się troskami i radościami. Trzecia to pewnego rodzaju melancholijna tęsknota, ale już na terapii alkoholowej nauczyłem się, czym jest koloryzowanie przeszłości i ubarwianie jej tak, by postrzegać ją właśnie jako coś fajnego, zapominając przy tym o wszystkich minusach i konsekwencjach. Czwarta w końcu, to jakaś satysfakcja. Widzę progres, jaki zrobiłem.

I nie chodzi tu tylko o status finansowy, który jest lepszy, ale przede wszystkim o to, jak wiele się poukładało (i ciągle układa, to proces) w mojej głowie. O ile bardziej wiem dziś, kim jestem, czego chcę i czego potrzebuję. O ile mniej muszę zagłuszać tę wewnętrzną pustkę, jak inaczej umiem sobie z nią radzić. I w końcu: jak powoli, ale wytrwale oswajam sam siebie. Dowiaduję się o sobie rzeczy. Odkrywam, co lubię, a czego nie. Pozwalam emocjom wybrzmieć, ale panuję nad nimi, a nie na odwrót. Serio, wykonałem kawał dobrej roboty. Jestem z siebie dumny.