Otworzyła się przed nami dolina tak piękna, że chciałoby się jej widok zapamiętać na zawsze. Z obu stron niskie słońce tworzyło deseń pomarańczowych wypukłości i szarych załomów skalnych. Zbocza zdobiły przykurzone, ale zielone krzewy. Dla nas te krzewy były odmianą od dużo bardziej jałowych okolic Ramallah. Wskazywały jak bardzo żyzna jest ziemia pod nimi. Ziemia, która czeka na koniec suchego lata i na deszcz, a wtedy pokaże swoją moc.
Blog Dźwiedzia na licencji CC BY 4.0
Jest czwarta nad ranem. Trawiony reisefieber, po raz kolejny wybudzam się z płytkiego snu. Nie od razu orientuję się gdzie właściwie jestem. Odnoszę wrażenie, że na ziemi niczyjej, między snem a jawą. Za oknem ciszę lutowego przedświtu przeszywa fletowa piosenka kosa.
Kryształy lodu, jak hatifnaty, porosły drzewa, pokryły trawę i dachy domów. Mróz, który je zasilał, z początku był nieśmiały. Skuwał kałuże taflą cienką jak kartka papieru. Z czasem się rozgościł, wypił lodowatą wodę i chuchnął nam w twarze tak, że przytuliliśmy się do siebie jeszcze mocniej.
Zatoka nad którą mieszkamy jest królestwem wodnych ptaków, ale w listopadzie jest już, prawie, po ptakach. Tysiące gęsi, kaczek i siewek zatrzymują się tu wcześniej, w czasie swoich wędrówek we wrześniu i październiku. Nie zastaliśmy już żadnej czajki ani kszyka, tylko ostatnie krzyżówki i głośne łabędzie krzykliwe. Pierwsze tygodnie wypełniały nam donośne zawodzenia tych ostatnich.
Jesień nad morzem nie była tą jesienią, jakiej się spodziewała. Ani razu nie nadciągnęła burza. Wyspa więdła w spokoju, trawa gniła w deszczu, skały zrobiły się śliskie, ciemne algi pokrywały je wyżej niż sięgała woda, listopad przemijał w szarzyźnie.
Marrasku — miesiąc śmierci. Tak Finowie nazywają listopad, choć pewnie nie wszyscy wiedzą co oznacza archaiczne słowo “marras”. Słowo pamiętające czasy narodzin języków, bliskobrzmiące z indoeuropejskimi “mór”, “morzyć”, “mortal”, “morbid”.
Jaki bagaż zabieramy w podróż? Do plecaka pakujemy ubranie na zmianę i szczoteczkę do zębów. W głowie chowamy myśli o adresach docelowych, godzinach odjazdu pociągów, niepokój czy zostawiliśmy po sobie porządek. Ale ten bagaż zawsze jest mały. Podróż jest z definicji uwolnieniem. Jest zostawieniem bagażu za sobą, w miejscu z którego się wyruszyło. Zostawia się codzienne zabieganie. Zostawia się kłopotliwe relacje. Zostawia się ciężar stania w miejscu.
Zabiera się mały bagaż otwartego horyzontu.